czwartek, 19 lutego 2015

To już prawie miesiąc!

Minął prawie miesiąc od mojego wyjazdu z Polski. Przez ten czas zdążyłam być już w 3 krajach, każdy przyniósł co innego. Uczę sie hiszpańskiego, uczę się żyć jak latynosi... Znalazłam fajny cytat doskonale opisujący ten czas :"Choć przeżyłem to wszystko, co przeżyłem, wcale nie żałuje tarapatów, w jakie popadałem, ponieważ to własnie one przywiodły mnie tam, dokąd zawsze pragnąłem dotrzeć".

Do Kostaryki przyleciałam w środę 11.02, spędzając noc na lotnisku pod schodami. Lot liniami Areo Mexico z Cancun, mieliśmy z dwoma przesiadkami w Monterrey i Mexico City, które przeraziło mnie swoją wielkością!

Do La Cruz dotarliśmy autobusem z San Jose, który jechał 6h. Tu już kończy sie asfalt i zaczyna droga do El Jobo w którym mieszkamy. Dzięki uprzejmości Matyldy, dziewczyny z Francji, która ma swój sklep z pamiątkami, możemy za grosze wynajmować pokój. Warunki są skromne, ale i tak nikt mnie nie odwiedzie od tego, by tu zostać przez jakiś czas.



 Aktualnie dni wygladają podobnie, a czas płynie bardzo wolno. Zaczynają się o 6.00 a "kończą" o 18, gdzie jest całkowicie ciemno i nie ma nikogo na ulicach. Spać chodzi się o 21-22. Na przeciwko jest kościół anglikański, gdzie 3-4 razy w tygodniu parafianie dają nieźle czadu! Śpiewom, a w zasadzie zawodzeniom nie ma końca. Codzień dziękuje Bogu za iPoda, którego zabrałam ze sobą :)

Jest tu niezwykle ciepło i wietrzenie, dlatego jest to raj dla kite surferów. Teraz zresztą nawet doświadczeni zawodnicy boją się pływać, bo wiatr jest naprawdę silny! Ot, taka oto zima z 35 stopniami w cieniu.



Cieszę się, że Kamil zabrał mnie do miejsca, w którym spędził ostatnie 3 miesiące. Jest tu zupełnie inaczej niż w Meksyku, z czego bardzo się cieszę! Wszyscy się znają, pozdrawiają, uśmiechają, pomagają. Dni upływają spokojnie, głownie na poznawaniu okolicy i ludzi, którzy są tu niezwykle przyjaźni. Żyją skromnie, ale dzielą się tym co mają. Nie masz garnka?! Nie ma sprawy, damy Ci swój. Tak samo jak cebule, pieprz czy rybę.

La Cruz jest oddalone jakieś 20km, jeżdżę tam sama autostopem, głownie po to, by ogarnąć internet i kupić najpotrzebniejsze rzeczy. W naszym wiejskim sklepie jest niezła przebitka na niektóre produkty. Poznaję przy tym zajebistych ludzi i wcalę się nie boje, choć jestem jedyną gringą w okolicy, która ma blond włosy i niebieskie oczy :) Ludzie są niezwykle mili i bezinteresowni. Zabierają cię na obiad, kupują ciastka i owoce! Nie sposób tego opisać słowami, poważnie..

Rodzina rybaków, która mieszka zaraz obok jest niezwykle liczna. To z nimi głownie spędzamy czas. Kobiety zazwyczaj zajmują sie domem i wychowywaniem dzieci, mężczyźni łowią ryby. Cieszyłam się, że jednego dnia mogłam płynąc z nimi i poznać ich ciężką pracę. Może nie przydałam sie zbytnio, ale mogłam ponurkować i poznać zatokę. Następnego dnia rano ojciec rodziny uparł się, bym płynęła z nimi o 4:30 zabrać sieci, które zarzucali dzień wcześniej. Na początku nie byłam zbyt zadowolona, bo umówiłam się z babcią na pieczenie chleba. Mężczyźni patrzyli na mnie dziwnie i z niedowierzaniem. Rano jednak, gdy zobaczyłam łodzie, które w blasku księżyca wypływają w morze, ogarnęło mnie wzruszenie i ogromna radość. Cieszyłam się, że mogłam to zobaczyć. A i pieczenie chleba mnie nie ominęło! Babcia robiła ich z tonę, więc roboty było dla każdego!





Nie kręci mnie jednak zabijanie i patroszenie ryb, jednak chętnie zjem je ze smakiem. Szczególnie teraz, gdy prawie nie jem mięsa, po tym, jak zatrulam sie nim na Kubie :)

Ogarnia mnie też niepokój związany z dużą ilością czasu wolnego. Jest to takie europejskie myślenie o potrzebie posiadania pracy, stabilizacji i innych pierdołach. Wiecie o czym mowię?

Przez 10 lat pracowałam na pełen etat, uczyłam się dziennie i brakowało mi godzin w dobie. Teraz spędzam czas na plażach, rybach, rozmowach z kobietami i zabawami z ich dzieciakami. Był jednak moment, w którym chciałam znaleźć pracę w hotelu oddalonym jakieś 7km od naszej chaty ( tak, w tym, w którym upiłam sie mohito i malibu za darmo, udając gościa hotelowego ).. Teraz, z perspektywy kilku dni wiem, że wolę żyć skromnie, jeść ryby które złowią moi przyjaciele z ryżem, który jest najtańszy i nie napinać się, a mieć czas dla siebie i spełniać swoje marzenia. Będę starała się żyć jak lokalsi i czekać, co przyniesie los.




Na rolkach nie mogę jeździć, bo nie ma tu asfaltu.. zresztą muszę ogarnąć sobie ochraniacze na wszystkie części ciała, by móc wrócić kiedyś cało. Bez tego może być krucho.

Póki co zajmę się nauką hiszpańskiego, bo generalnie w 70% nie kumam co do mnie mowią, ( a mowią szybko, z innym akcentem który znam z Europy), a w 30% coś kumam. Kali pić, Kali jeść i próbuje coś dukać. Chce sie nauczyć gotować i nurkować. I czekam, co pokaże czas.

Pozdrawiam serdecznie, do następnego!

niedziela, 8 lutego 2015

Kuba, czyli spełnienie marzeń.

Jakiś rok temu wpadłam na genialny pomysł wyjazdu na Kubę na longboardzie wraz z przyjaciółką. To nic, że nie miałyśmy doświadczenia, w poszukiwaniu sponsora wyjazdu, żadna z nas też nie potrafiła jeździć. Trochę nie dziwi mnie fakt, że nam sie nie udało :) Postanowiłam wziać sprawy w swoje ręce i zarobić sama na bilet do miejsca, o którym zawsze marzyłam :)

Pamietam, jak w grudniu siedząc na Camden i checkujac sie na fejsie w słynnej, kubańskiej knajpie postanowiłam, że jednak lece z Aleksem do Hawany. Długo o tym myślałam.. I wcale nie żałuje! Żałuje tylko tego, ze miałam 10 dni na zobaczenie tego niezwykłego miejsca.

Już na samym starcie okazało sie, że na Kubę nie da się wylecieć ot, tak! Trzeba było mieć ważne ubezpieczenie, którego nie mieliśmy.. Szybka akcja, kilka kliknięć w photoshopie i juz gotowe!

W kolejce do odprawy poznałam Jacka, przewodnika turystycznego mieszkającego na codzień w Playa del Carmen. Opowiedział mi trochę o Hawanie, do tego stopnia, że nie mogłam sie doczekać wyjścia z samolotu. Widziałam też ludzi, którzy wykorzystali jak mogli, możliwość przewiezienia 40 kg bagażu. Brali ze sobą papier toaletowy, klapy do muszli, rowery, pampersy, podpaski i rożne takie. W kraju, gdzie najbiedniejsi mają tylko 25 dolarów na miesiąc, wszystko może sie przydać .. Lot i wszystko przebiegło dość sprawnie, mimo wszystko baliśmy sie, ze coś moze nie pójść :)

Z lotniska szybko i sprawnie dostaliśmy sie pod miejsce, w którym mieliśmy zostać 10 dni. Ale że na spontanie poleciał z nami Kamil, musieliśmy sie rozdzielić by nie płacić miliona monet.



Na Kubie jest oficjalny zakaz nocowania poza hotelami u ludzi ( np. Couchsurfing). Dzięki takim serwisom można znaleźć kogoś, kto oprowadzi po mieście, albo pomoże znaleźć nocleg, ale na spanie za darmo nie ma szans.

Turysta ma więc do wyboru hotele (które z racji na cenę pomineliśmy) oraz domy, które otrzymały zgodę na wynajem pokoi turystom (casa particular). Każda casa particular musi spełniać określone przez rząd standardy (np. dostęp do lodówki, wentylator, zmieniana pościel, ręcznik, wieszak, papier toaletowy itp.), ale można trafić bardzo różnie.


My trafiliśmy na dziadka Polito, który za noc w pokoju z łazienką skroił nas 20 CUC, czyli około 20 baksów. Wydawał sie być miły, nie do końca mogliśmy go rozgryźć. Niby pomocny, ale pierwszej nocy "połknelismy" niejedną "żabę". W jednej z restauracji, do ktorej go zabraliśmy najpierw dali nam menu z mega wysokimi cenami, pózniej, gdy zobaczyli ze jesteśmy z Nim, podmienili je na 3 razy tańsze. Jak sie pózniej okazało, można było zjeść ulice dalej za dosłownie 2 złote. Zostaliśmy u Niego 4 noce, w międzyczasie zdążyli zabrać mi z rzekomo zamkniętego na klucz pokoju kartę Visa i trochę kasy.. 







Na Kubie są dwie waluty - peso kubańskie (peso cubano, moneda nacional) w skrócie CUP i peso wymienialne (peso convertible, dolar) w skrócie CUC. Szybko nauczyliśmy sie tych skrótów, bo są w powszechnym użyciu i bez ich znajomości trudno się połapać. Dobrze, że Kamil był ze mną, gdyż moja znajomość hiszpańskiego wydawała sie w miarę ok, jednak juz na starcie okazało sie, ze nic nie kumam! 



























Peso wymienialne jest walutą „lepszą”, za którą można kupić wszystko w „Pewexach” i miejscach stworzonych tylko dla turystów. Peso kubańskie jest walutą „prawdziwą”, w której zarabiają Kubańczycy i w której kupują zwyczajne produkty, płacą za jedzenie i transport. 

Wszystkie opinie, jakie można znaleźć w internecie, mówią że turyści nie mają lub nie mogą wymieniać peso wymienialnego na kubańskie, bo i tak tego nie będą mieli gdzie wydać. Dla nas było dokładnie odwrotnie. Pomijając noclegi, za które trzeba płacić w CUC, niemal za wszystko płaciliśmy w CUP. Faktem jest, że szukaliśmy np. restauracji, gdzie jadają Kubańczycy i gdy była możliwość płacenia w obu walutach, zawsze wybieraliśmy CUP. Ceny w CUC są zazwyczaj mocno zawyżone dla turystów, w CUP też się zdarza, ale jak się pokaże sprzedawcy, że zna się ceny to zazwyczaj uda się dokonać zakupu w cenie normalnej.

Kuba nie lubi dolarów, bo jak wiadomo Amerykanie są źli. Wymiana dolarów w kantorze jest obarczona podatkiem (ok 10%), tak więc lepiej wziąć na Kubę euro.

Bankomaty są, ale honorują tylko Vise, wiec wyobraźcie sobie moją minę, gdy okazało sie, ze nie mam tej wlasnie karty...

Drugiego dnia poznaliśmy Gilberta, który już do końca pobytu na Kubie był naszym Aniołem Stróżem. Muzyk, prosty człowiek, pomógł nam sie odnaleźć w tej pełnej starych samochodów i uliczek zapełnionych taksówkami, straganami i turystami stolicy. Opowiadał nam wiele o Kubie, tlumaczyl, dlaczego wszyscy na mnie cmokaja i ciamkaja w charakterystyczny sposób, czułam sie jak Miss World :) to przez te niebieskie oczy i blond czupryne ;)

Dzięki Niemu, mogliśmy nauczyć sie tańczyć rumbe kubańska i salse u wyjątkowego nauczyciela - Pepe, który gościł nas w swoim domu jak rodzinę. Wspólnie z Nimi uczestniczylismy w obrządkach ich wiary - Santeria, które sa połączeniem wierzeń afrykańskich z religią chrześcijańską. Ma ona swe korzenie w tradycji plemienia Yoruba (zwanych na Kubie – Lucumi) zamieszkującego region obecnej Nigerii, skąd wywodzili sie czarni niewolnicy ściągani na karaibskie plantacje.

Sa to rzeczy, o których nie przeczytasz w przewodnikach. A my mielismy możliwosc ich doświadczyć.

Czas na Kubie upywał za szybko, zwiedzanie Centro i Havana Vieji, a rum lal sie stumieniami :) spacery po Maleconie, takim troche gdynskim Bulwarze. Gdy myslicie o Kubie, pewnie wyobrazacie sobie grajacych i tanczacych ludzi na ulicach, jak z teledysków Buena Vista Social Club. No nie jest tak do konca. Może w miejscach turystycznych, do ktorych nie zachodzilismy prawie wcale. Raczej ludzie zmagaja sie z innymi problemami, takimi jak brak pracy czy pieniedzy na jedzenie.. Muzyka gra, ale raczej nie sa to wyobrazenia o ktorych pisze. Mlodzi ludzie sluchaja nowoczesnej muzy w stylu disco polo, a salsy na ulicach prawie nie ma :)

Poznalismy też małych rolkarzy, ktorzy bardzo pomogli mi odnaleźć się na ruchliwych ulicach miasta. Titito lat 10, zagial by niejednego wprawionego zawodowca. Marko, 12 letni grubasek nie odstawal od Niego wcale. Poznalismy tez Javiera, ktory zabrał nas na night skating po Hawanie.

Reasumujac.. Zakochałam sie w Kubie! W tych brudnych, pelnych spalin ulicach z samochodami typu Fiat 125p, Łada i Polonez. W ludziach, którzy pomimo swojej biedy sa ciepli, dziela sie i uśmiechają. W plażach, pogodzie i jedzeniu na ulicy. Ten brak internetu sprawił, ze można było rzeczywiscie odpoczac od tego calego zgielku. Faktem jest, ze telefony tez nie wszedzie działały, a za połączenia koszą krocie.. Z Aleksem umawialismy sie na listy, mijalismy sie w tych malych uliczkach. Czas zatrzymal sie w miejscu..

Niejeden raz łza zakrecila się w oku... Wszystko to sprawia, ze wróce tu koniecznie!  ❤️